Rubaszny Recenzent
piątek, 27 marca 2015
piątek, 27 lutego 2015
Miej serce i patrzaj w serce...
Tomasz Kot jest dla mnie jak Smarzowski. Gra w filmach albo wybitnych, albo wybitnie dennych czyt. ost. "Disco Polo". Sugerując się opinią znajomych jednak postanowiłem obejrzeć "Bogów", choć polskie kino jest dla mnie na bardzo niskim poziomie. Staram się nie zaprzątać sobie nim głowy, no chyba że jedną z głównych ról gra Szaflarska lub Preis - którą znam z teatru i szczerze podziwiam za wielkie aktorstwo i niesamowitą ekspresję! No, wracając do Kota, który do polskiego filmu przylgnął jak mucha do lepa... Myślę, że świetnie poradził sobie z tą charakterystyczną, przecież rolą. No może chwilami było można dostrzec cień przerysowania, wybaczam. Jest też kapke za wysoki i odnosiłem wrażenie, iż patrzę na chłopca który podczas dojrzewania za szybko "strzelił w górę", no ale to już takie moje małe doczepki...
Historia jest zacna ponieważ porusza delikatny temat początków polskiej transplantologii na taką skalę. Ukazuje historię człowieka wielce ambitnego i dążącego do realizacji swoich postanowień - pomimo wszystkim przeciwnościom losu. Niezłomność i ciągła walka o człowieka - właśnie o tym traktuje film. To także opowieść o trudnych początkach Kliniki Kardiochirurgii SAM w Wojewódzkim Ośrodku Kardiologii. Religa, Bochenek i Zembala zaczynali od zera w połowie lat osiemdziesiątych, ażeby dojść do początków prac nad stworzeniem sztucznego serca...
Film wydaje się szablonowy, widz ma jak na tacy podane wprowadzenie, dobrą fabułę, mnóstwo ciekawych zwrotów akcji i sceny przy których nie jeden wymięknie. I mówię tu o dwóch rodzajach scen - krew oraz uczucia. Jedni pomdleją na widok rozcinanej klatki piersiowej, inni zaś wymiękną przy scenach ocierających się o najwrażliwsze ludzkie uczucia. Całość okraszona jest ciekawi i wartko napisanym scenariuszem, który pomimo tego że film jest tematyczny, nie zanudza widza. Aktorstwo hmm wymienię tu oczywiście Kota, który wg mnie gra bardzo przekonywająco, kolejno Głowacki - przyznam się szczerze podkochuję się w jego warsztacie po filmie "80 milionów" - i dwóch pań zostawionych na koniec ponieważ grają role epizodyczne, a szkoda. Bohosiewicz i Preis bardzo dużo wnoszą do filmu. Przede wszystkim ujmującą prostotę i zwykłe człowieczeństwo. Poza tym Panie, choć krótko zrobiły na mnie wrażenie i jeszcze chwilę po zniknięciu z ekranu rozmyślałem o tym jak dobrze odegrały swoją część scenariusza.
Zdjęcia i muzyka przeciętne, jak to w przeciętnym polskim filmie bywa. Nic specjalnego. Ot nagrane wnętrze szpitala i jego personelu przy pracy. Podobało mi się natomiast przedstawienie realiów roku mojego urodzenia. Większość zdarzeń w filmie, tych najważniejszych oczywiście, ma miejsce w 1985 roku. Reżyser Łukasz Palkowski fajnie to przedstawił. Wizja jest świeża, bo władza i towarzysze nie grają tu roli najgorszych. No ale to tylko mój osąd.
Akcja toczy się chronologicznie i jak już wspominałem nie nudzi. Toczy się wartko, nie uraczymy tu chaosu, wszystko jest poukładane. W całym filmie nie pasuje mi tylko ta żona z doskoku. Strasznie zirytowała mnie ta postać i jeżeli chcieli ją świadomie pokazać w ten sposób, to dla mnie mogli tego nie robić w ogóle. Ani ona nic do filmu nie wnosi, ani nie ma się tu nad czym zastanawiać. Strasznie przedstawiona postać, wywołująca u mnie agresję. Nie podobało mi się też, że głównego bohatera przedstawiona jako wiecznie pijącego i uchlanego lekarzynę, który ambicje przedkłada ponad sumienie i empatię, po trupach dążącego do celu. O paleniu już nie wspomnę. My Polacy wiemy na co zmarł Religa i wiemy, że dużo palił, ale już bez przesady. Żeby tak to podkreślać w filmie? Takie właśnie zabiegi strasznie przerysowują postać i w niektórych momentach tworzą z niej swego rodzaju karykatury. O kwestii higieny przedstawionej w filmie wolę się nie wypowiadać, bo ocena poleci jeszcze ze 2 punkty w dół, a nie o to chodzi żeby się czepiać. Oceniam konwencję, fabułę i autentyczność postaci.
Nie powiem była to przyjemna odskocznia podczas podróży naszymi polskimi kolejami państwowymi - które szczerze wielbię. Zdradzę Wam coś - to właśnie w pociągu filmy ogląda mi się najlepiej. Słuchawki w uszy i mnie nie ma. Ba całego świata nie ma. Jest tylko obraz filmowy i niech nie daj Boże będzie zły... Ten mnie nie wzruszył, ot przeciętna historia z bardzo dobrymi kreacjami aktorskimi i ciekawym scenariuszem. Oglądało się przyjemnie, podróż zleciała nie wiem kiedy. Dla mnie 7/10. Dziękuję, dobranoc...
czwartek, 26 lutego 2015
Nie masz pojęcia jak ciężko jest przeżyć największy romans stulecia...
Postanowiłem napisać w końcu krótką recenzję jednego z moich ulubionych filmów. Wielu moich znajomych i przyjaciół znają moją obsesję dotyczącą Brytyjskiej Rodziny Królewskiej i wszystkiego co z nimi związane. Dokumenty, filmy i adaptacje mogę oglądać bez końca. Tak jest w przypadku filmu Madonny "W.E.". Co jakiś czas powracam do tego obrazu filmowego i za każdym razem podoba mi się coraz bardziej. Oglądam go kiedy jestem szczęśliwy, kiedy targa mną smutek, a nawet miałem momenty kiedy "W.E." niesamowicie potrafił mnie odstresować. Dzisiaj obejrzałem go po raz ósmy :) - wiem wiem to trochę "zboczone", ale zapewne każdy z Was ma swoje filmowe zboczenia i dewiacje...
Film jest podzielony na dwie płaszczyzny. Opowiada historię Wally mieszkającej w Nowym Jorku, w czasach obecnych, druga historia to trudna miłość Wallis Simpson i Edwarda VIII. Wally codziennie odwiedza ona wystawę, jednego z domów aukcyjnych, poświęconą królowi angielskiemu Edwardowi VIII - późniejszemu księciu Windsoru i jego żony, Amerykanki Wallis Simpson. Wally żyjąc marzeniami i nadziejami ucieka w świat bezgranicznej miłości tej pary i świat "bajki", który im towarzyszył próbując uciec od własnego, nieudanego związku i "złotej klatki", w której zamknął ją jej psychiczny mąż psychiatra... Niespodziewanie odnajduje ona tam szczęście i postanawia wywrócić swoje życie do góry nogami...
Nie spodziewajcie się choćby jednego negatywnego zdania na temat tego filmu. I nie powoduje mną tutaj wcale miłość do wszystkiego co związane jest z British Royal Family. Madonna - scenarzystka i reżyserka filmu stworzyła po prostu obraz filmowy dotykający perfekcji! Do napisania scenariusza zabrała się powodowana m. in. swoim związkiem z Guyem Ritchie'm i po przeczytaniu biografii "najbardziej znienawidzonej kobiety w Wielkiej Brytanii". Nie chciała jej wybielić, pokazała jej historię ze strony z jakiej nikt wcześniej nie odważył się jej pokazać. Ze strony Wallis Simpson.
Jak już napisałem wszystko w tym filmie jest perfekcyjne i dopieszczone. Zacznę od gry aktorskiej. Choć nie gra tu żadna z tzw. gwiazd kreacje aktorskie są na bardzo wysokim poziomie. Film bardzo dużo by stracił gdybyśmy np. w roli Wally zobaczyli Angelinę Jolie lub Keirę Knightley. Nie czuję się uboższy przez to, że w "W.E." zagrały osoby nie znane mi dotąd z żadnych innych produkcji.
Wspominałem również o dwóch płaszczyznach tego obrazu. Jedna historia toczy się w latach 30, druga zaś pod koniec XX wieku. Wszystko zostało dopracowane w taki sposób, że obie historie przenikają się i zazębiają perfekcyjnie. Widz nie uraczy tutaj chaosu czy też niedopowiedzeń. Przejścia pomiędzy dwoma światami są ledwie zauważalne. Film jest idealnie skadrowany. Niektóre zdjęcia powalają na kolana, a to wszystko podrasowane jest nutą skandalu, splendoru i prawdziwej historii - to sprawia, że ogląda się go z przyjemnością. Widać kobiecą rękę, ale działa to tylko in plus.
Kostiumy, ach kostiumy - jakże idealne i ważne są w tym filmie! Storzone przez Adrianne Phillips i nic więcej a propos nich nie powiem. Zobaczcie je sami, przekonajcie się i pokochajcie całym sercem jak ja. Są tak trafione w moją estetykę, że brak mi słów. Film wydaje mi się bardzo niedoceniony i pominięty przez Amerykańską Akademię Filmową. Śmiało mógłby konkurować w kategorii Najlepsze kostiumy i najlepsza muzyka, w roku 2012 niestety "Artysta" zdominował te dwie kategorie. A "W.E." nie dostało nawet nominacji. Wstyd i wychodzi szydło z worka i cała prawda, że niektóre filmy, choć powinny nie są doceniane przez Akademię. Wstyd!
Z ręką na sercu mogę polecić i zagwarantować, że nie dostaniecie głupiutkiej historii miłosnej podrasowanej ładnymi widokami. Moja ocena to 10/10. Zdobywczyni "Złotej Maliny" stanęła na wysokości zadania i pokazała wszystkim, że ciekawa historia i scenariusz, genialne wręcz zdjęcia oraz fenomenalna muzyka mogą w połączeniu stanowić obraz zachwycający, a jednocześnie chwytać za serce i być balsamem dla ducha. Nic tylko oglądać, oglądać, oglądać i wracać do "W.E." - największego skandalu obyczajowego Wielkiej Brytanii, najbardziej znienawidzonej kobiety na królewskim dworze oraz monarchy, który dla ukochanej kobiety poświęcił dosłownie wszystko - nawet swój kraj i poddanych. Warto zobaczyć bo to historia, która kiedyś zdarzała się niezwykle rzadko, a TA KOBIETA jak nazywała ją Królowa Matka Elizabeth Bowes - Lyon (matka Królowej Elżbiety II) wcale nie była taką suką... Przy okazji filmu chciałbym polecić biografię Wallis, którą oczywiście czytałem i uważam, że to pozycja obowiązkowa po filmie... I z tyłu głowy kołacze się tylko pytanie: Wallis czy ty naprawdę kochałaś Davida...?
niedziela, 22 lutego 2015
Niebiańsko dobrze mi tak z Tobą...
Dzięki uprzejmości portalu ninateka.pl miałem okazję dzisiaj zobaczyć drugi polski dokument nominowany do Oscara 2015. Odczucia po seansie są mieszane i nie wim jeszcze jak ocenić ten film.
Joanna - główna bohaterka dowiaduje się, że jest nieuleczalnie chora. Co robi Joanna? Kładzie się w łóżku i czeka na śmierć? O nie! Zaczyna prowadzić bloga http://chustka.blogspot.com/, stara się jak najwięcej czasu spędzić z synem Jankiem i swoim "nie mężem". Udziela się również w fundacji http://www.raknroll.pl/. Poza tym wszystkim gdzieś pośród spokoju i ciszy jaką gwarantuje polska wieś stara się przeżywać każdy dzień. Niestety nowotwór okazuje się silniejszy... Joanna umiera 29 października 2012. Miała 36 lat.
Nie wyobrażam sobie co czuje człowiek po takiej informacji. Ma Pani nowotwór złośliwy, zostało pół roku życia... To usłyszała Joanna. Żyła z potworem zżerającym ją od środka dwa lata. Nie poddała się, choć całkowicie musiała przewartościować swoje życie. "Joanna" to dokument krótkometrażowy, trwa niecałe 45 minut. To przepiękne połączenie nieco irytującej głównej bohaterki, genialnych zdjęć i bardzo dobrej muzyki. Film jest dopracowany w każdym szczególe. Myślę jednak, że liczy się tu głównie przekaz. Co dalej? Jak mam teraz żyć z tym wyrokiem? Jak powiedzieć o tym najbliższym, przecież nie chcę litości tylko wsparcia? Jak choć w części przygotować syna do dorosłego życia? Takie pytania zapewne często kołatały się w głowie głównej bohaterki.
Nie można się poddać, trzeba walczyć i chwytać to co daje dzień pełnymi garściami - to główna dewiza tego krótkiego obrazu. Widz nie uraczy tutaj złego samopoczucia, wymiotów, sesji chemioterapii i łysienia po niej. Sens filmu jest dużo głębszy. Joanna Sałyga pogodziła się z tym, że odejdzie. Nie pogodziła się natomiast z tym, że zostawi najbliższych - syna Janka i "nie męża" Piotra. Postanowiła walczyć. Nie o to by zgładzić raka, lecz o to by chwytać i zapamiętywać każdą chwilę spędzoną ze swoimi mężczyznami. W tym krótkim dokumencie doświadczymy wiele miłości, mądrości, czułości, zaufania i skrajnych emocji, które powodują że się śmiejesz, za chwilę jednak wzrusza Cię rozmowa pomiędzy Joanną i Piotrem. Rozżalona wzrusza się tym, że musi ich zostawić. Ale zaraz ucina wszystko i chce organizować na blogu casting na żonę dla Piotra. Byle nie miała raka, atopowe zapalenie skóry może być.
Nie chce się smucić. Chce by w jej ostatniej drodze było dużo uśmiechu, ciepła i wzajemnego zrozumienia. To trudny czas, szczególnie dla syna. Czy zrozumiał, że tak właśnie musiało być i Joanna nie mogła nic na swoją sytuację poradzić? Nie wiem. Jednak lekarstwem mogą być wielogodzinne rozmowy z Jankiem na przeróżne życiowe tematy, nie ma błahostek. Wszystko jest ważne. W tych ostatnich chwilach liczy się dosłownie każdy dzień. Joanna niestety nie zobaczy jak jej syn staje się dorosłym człowiekiem. Cieszyła się, że przynajmniej mogła nauczyć go jazdy rowerem i widziała to. Mam nadzieję, że cała jej mądrość w przyszłości przejdzie na niego. Dokument pokazuje tego zalążki, Janek to bardzo inteligentne dziecko i dobrze/niedobrze że miał właśnie taką matkę. Silną i mądrą osobę, która choć w części starała się go przygotować na trudy jakie niesie życie...
Piękny film... 8/10, nie wiem czy będzie jeszcze gdzieś dostępny. Ja pragnę podziękować Ninatece za udostępnienie go w Internetach. To było cudowne 45 minut i na pewno wezmę sobie z tego obrazu coś dla siebie.
wtorek, 17 lutego 2015
...pingwiny ratują... pingwiny...
Na odmóżdzenie bajeczka. Wszyscy znamy słodziaki, które były pobocznymi postaciami w animacji "Madagaskar". Okazało się, że szybko skradły serca widzów i dostały własny "show" na kanale Nickelodeon. Dziś dla odmiany nie film. Na tapetę wziąłem "Pingwiny z Madagaskaru". Nie ukrywam, że trochę zostałem do tego przymuszony :)
Twórcy z DreamWorks zdecydowali się w końcu na zdradzenie widzom jak zaczęła się przygoda życia słynnych pingwinów. Mamy tu do czynienia z początkiem znajomości Skippera, Kowalskiego, Rico i najmłodszego/najsłodszego z nich Szeregowego. Jest to niestety tylko epizod, który rozpoczyna film. Szkoda bo był to najciekawszy motyw w tej animacji. W dalszej części nasi główni bohaterowie poznają zapomnianego znajomego ośmiornicę Dave'a. Okazuje się, że słodziaki w przeszłości, gdzie się nie pojawiły, kradły biednej i niedowartościowanej ośmiornicy sławę. Odbiło się to na jej zdrowiu psychicznym, w związku z czym postanowiła się ona zemścić na pingwinach. Z pomocą przychodzi tajemnicza i przezabawna grupa Północny Wiatr - wtedy dopiero zaczyna się zabawa...
Bardzo lubię nowatorskie produkcje DreamWorks. Przy nich Disney wieje nudą. Wg mnie ich twórcy są wobec siebie bardziej wymagający co przekłada się na ich pracę. Ci z Disney'a chyba z lekka sobie odpuszczają - przecież marka gwarantuje jakość tak? Nie, nie zawsze :). Do rzeczy. "Pingwiny z Madagaskaru" to produkcja przyjemna, lecz w żaden sposób nie nowatorska. Przebieg akcji i konstrukcja fabuły jest raczej standardowa. Podział dobro zło. Dobro ratuje świat. Zło przegrywa, bądź przeradza się w dobro. Wszystko jest dobre, słodkie i ugładzone. Nawet zła ośmiornica jest tak cukierkowa, że szkoda gadać. No, ale rozumiem bachorki w kinie nie mogą się wystraszyć.
Ogólnie nie jest źle, nie jest też wybitnie. Jest kolorowo - nawet bardzo, śmiesznie i ciekawie. Nic poza tym. Momentami nudnie, akcja czasami się wlecze. Ale ta animacja momentami stoi - zarówno złymi jak i ciekawo - śmiesznymi. Dobrze, że nie poszedłem na to do kina. Z dwojga złego - bo za "Pingwinami z Madagaskaru" nigdy nie przepadałem - wolę jednak te odcinki na Nickelodeonie. Moja ocena 5/10.
poniedziałek, 16 lutego 2015
...cudownie kipi "brytyjskością"...
Colina uwielbiam od zawsze, więc był mus zobaczyć ten film. Tym bardziej, że czekałem na niego ponad pół roku. Od dłuższego czasu nie opuszczam filmów z jego udziałem. Kiedy tylko wychodzi nowy czym prędzej biegnę do kina. Zaczęło się od "Samotnego mężczyzny", który wg mnie był jego przełomową rolą. Ale na temat. Mamy nową produkcję , którą serwuje nam Matthew Vaughn (np. X-Men: Pierwsza klasa)... Jak mu wyszło tym razem...?
Agent tajnej służby Harry Hart / Galahad (Colin Firth) ma za zadanie zwerbowanie młodą osobę, która weźmie udział w szkoleniu, a następnie zasiądzie razem z innymi agentami w elitarnej jednostce chroniącej bezpieczeństwo świata, coś pokroju MI6. Jego kandydat to syn byłego przyjaciela, który uratował życie Harrego podczas jednej z akcji. Gary "Eggsy" Unwin (przystojniak Taron Egerton) to typowy młody Brytyjczyk pochodzący ze wschodniego Londynu. Nie stroniący od problemów z władzami chłopak, będzie musiał obrócić swoje życie o 360 stopni, ażeby udowodnić Harremu że nie jest tylko zepsutym, zbuntowanym chłopaczkiem... Prawdziwym egzaminem będzie tajemniczy Valentine (Samuel L. Jackson) i jego szalony pomysł zagrażający życiu na Ziemi...
Historia to mieszanka Igrzysk Śmierci, Bonda i Johnnego English'a. Ale to tylko powłoka :) Piszę tak ponieważ momentami Kingsman przypominał po trosze każdy z nich. Ale tylko momentami. Przede wszystkim trzeba pochwalić grę aktorską trzech wspomnianych wyżej panów. Aż miło siedzi się w fotelu kiedy jednak plejada gwiazd nie zawodzi Twoich oczekiwań. Uśmiech nie schodzi z twarzy. Połączenie tych artystów i dialogi w filmie to istna mieszanka wybuchowa. Kolejnym elementem są fenomenalne i nowatorsko przedstawione sceny walki, nierzadko przy użyciu gadżetów, których nie powstydziłby się sam James Bond! Wyśmienita pierwsza scena walki w otoczeniu starego angielskiego pubu, a jest ich dużo więcej. I ten Guinness... Brytyjskością aż KIPI i to był kolejny element bardzo łechtający moje poczucie estetyczne. Od zawsze kocham Wielką Brytanię i wszystko co z nią związane. Tu miałem po trochu wszystkiego. Zestawienie posh accent z cockney accent to po prostu miód na moje uszy!!!
Film na początku mnie trochę zdziwił, wydawał się nudny. Po czasie jednak zwrot za zwrotem akcji nie pozwala spokojnie usiedzieć w fotelu. Bardzo dobre efekty specjalne i jeszcze raz niesamowite zwroty akcji. Cieszę się też, że film nie jest podzielony na trzy części i jeszcze trzecia część na dwie części - jak to ostatnio modne! Wystraszyłem się jednak, ponieważ ma pewien moment, w którym widz myśli: Kurwa nie nie nie tylko nie koniec, nie każcie czekać mi rok na kolejną cześć! Na szczęście tak się nie dzieje. Akcja toczy się dalej. Film jest bardzo poukładany z podziałem na dwie części: wprowadzenie, historia i przedstawienie postaci oraz sama akcja. Razem tworzy to spójny i płynny obraz, na który patrzy się z przyjemnością. I ten angielski humor - KOCHAM!!! Jednym słowem film trafiony w moją "brytyjską" głowę w 100 %! Wydaje mi się jednak, że film znajdzie zwolenników i wrogów. Taki właśnie będzie podział. Nie będzie niczego pomiędzy... Moja ocena to 8/10 i jeszcze nie raz do niego wrócę - dla Colina, dla Tarona, ale Londynu, dla cudownej brytyjskości, dla wspaniałego COCKNEY ACCENT i dla Samuela, który wg mnie zagrał w filmie bardzo, bardzo dobrze... No więc do kin moi drodzy i albo za polecenie obsypcie mnie płatkami róż albo wylejcie na mnie wiadro pomyj. Ja POLECAM...!
niedziela, 15 lutego 2015
...wielkie rozczarowanie...
Za mną kolejny film z Oscarowej serii. Tym razem padło na "Tajemnice lasu" - film nominowany w trzech kategoriach najlepsza aktorka drugoplanowa, najlepsza scenografia i najlepsze kostiumy. Po takiej plejadzie gwiazd i procencie na Filmwebie spodziewałem się czegoś WOW, niestety tylko się rozczarowałem. Jednak muszę się trzymać zasady, żeby nie nastawiać się przed obejrzenie filmu. Poza tym muszę się wyzbyć przekonania dobra obsada - dobry film.
Historia jest poplątaniem (dosłownie) kilku baśniowych historii - Kopciuszka, Tomcia Palucha, Czerwonego kapturka, Roszponki i Jasia i magicznej fasoli. Czy wyszło? Ostatnio zapanowała moda na baśniowe filmy, niestety scenarzyści prześcigają się w tworzeniu przedziwnych bajkowych mieszanek. Ta przebiła wszystkie. Jest to opowieść o piekarzu (James Corden) i jego żonie (Emily Blunt), którzy pragną dziecka. Niestety klątwa rzucona przed laty na rodzinę piekarza przez sąsiadkę - czarownicę (Meryl Streep) uniemożliwia realizację tego marzenia. Czarownica jednak pozwala zrehabilitować się piekarzowi. Chcąc odzyskać dawne piękno wyznacza młodej parze zadanie, które po zrealizowaniu pomoże im w staraniu się o upragnione dziecko. I tutaj splątują się losy i historie z różnych bajek...
Aktorstwo niezłe. Plejada gwiazd, które nieudolnie próbują odnaleźć się w marnym musicalu. Owszem głosowo wynieśli się na wyżyny. Jednakowoż historia ta zrealizowana w formie musicalu tak niesamowicie mnie zmęczyła i zirytowała jak ekranizacja powieści Victora Hugo "Nędznicy". Śmiało te dwa filmy można połączyć i porównywać pod tym względem. Akcja jest strasznie chaotyczna, a kiedy wszystko ma zakończyć się "i żyli długo i szczęśliwie" wszystko obraca się o 360 stopni i zaczyna się gmatwanina, tylko po to żeby wydłużyć film do obecnie panującego nieznośnego standardu dwóch godzin nudy. Spodziewałem się czegoś lepszego patrząc na taką obsadę i biorąc pod uwagę wysoki budżet filmu. Strasznie się rozczarowałem i bardzo się cieszę że nie obejrzałem tego filmu na dużym ekranie, bo chyba bym się "zawiercił" na fotelu. Scenografia bardziej komputerowa, wiec o jakiej nominacji my tu mówimy. To samo Meryl. Nominacja grubo przesadzona. Już raz udowodniła, że musicale jej w ogóle nie leżą. Niestety dla naszych uszu, powtórzyła ten błąd. Wspaniała aktorka, ale głosu za grosz... Ogólnie historia i przedstawienie jej bardzo słabe, chaotyczne i naciągane. Obejrzyjcie gdy dziecko Was prosi. W innym wypadku, jeżeli nie musicie nie podejmujcie tematu. Dzieciaki będą zachwycone, Wy nieszczególnie. Dla mnie 3/10!
piątek, 13 lutego 2015
Julia Child – kulinarna królowa amerykańskiej telewizji.
Niejednokrotnie niektórzy zastanawiali się nad tym czy sztuka kulinarna
może być inspirująca? Czy zwykłe gotowanie może być aż taką pasją, która
towarzyszyć będzie człowiekowi przez całe życie? Czy można poświęcić się temu
bezgranicznie? Jeżeli chodzi o autorytety kulinarne śmiało można odpowiedzieć
twierdząco na powyższe pytania w tylko w stosunku do jednej osoby.
Julia Child, bo o niej mowa, to
kobieta która swoje życie w całości poświęciła doskonaleniu się w sztuce
kulinarnej. Gotowanie przedkładała nad wszystkie inne życiowe czynności.
Jedzenie było jej największą pasją. Gotując czuła się spełniona. Nie wyobrażała
sobie innego życia, niż to które przeżyła. Była prawdziwą kulinarną
rewolucjonistką, choć doszło do tego całkowicie przez przypadek. Child dzięki zjawiskom kulinarnym, w
których brała udział, pokazała Amerykanom, a następnie całemu światu, że nawet
dla kobiety która zaczyna naukę gotowania po trzydziestce kucharzenie może być
niezwykłą przygodą, nawet przez wiele lat. Jej życie kręciło się tylko i
wyłącznie wokół kuchni. Odkrycie swojej pasji było dla niej największym
spełnieniem. Poświęciła się temu bez reszty. Bez gotowania nie wyobrażała sobie
normalnego funkcjonowania. Można śmiało powiedzieć, że była zakochana w sztuce
kulinarnej. Swoim entuzjazmem do kucharzenia zarażała ludzi, dlatego idealnym
miejscem dla Julii była telewizja. Doskonale się w niej sprawdziła. Pokazała,
że gotowanie powinno być magicznym doznaniem i przygodą. Dzięki temu została
jedną z pierwszych prekursorek programów kulinarnych na świecie. Julia i jej
programy kulinarne miała tak silny wpływ na ludzi, że gromadziła przed
telewizorami miliony.
Miała 36 lat kiedy wraz ze swoim mężem Paulem dobijali do brzegu Francji.
Właśnie to miejsce miało być dla niej inspiracją i kulinarną utopią przez wiele
lat. Przyszła kulinarna gwiazda amerykańskiej telewizji nie miała wtedy jeszcze
pojęcia o gotowaniu. Podczas gdy Paul pracował całe dnie, Julia szukała czegoś,
czym mogłaby zająć sobie wolny czas. Bardzo szybko zrozumiała, że najlepszym
doznaniem w życiu jest jedzenie. Zapragnęła szerzej zająć się tym tematem. Jako
pierwsza kobieta ukończyła bardzo prestiżową paryską akademię gotowania Le
Cordon Bleu. To właśnie
życie we Francji zainspirowało Julię. Jak wspominała:
W
Paryżu, a potem w Marsylii miałam pod ręką najlepsze na świecie jedzenie i
entuzjastyczną publiczność w osobie mojego męża, więc wydawało się logiczne, że
powinnam się nauczyć la cuisine bourgeoise – dobrej, tradycyjnej francuskiej
kuchni domowej. Była dla mnie objawieniem. Zwyczajnie zakochałam się w tym
boskim jedzeniu i cudownych szefach kuchni, a moje zaangażowanie rosło z każdym
dniem[1].
Niesamowite bogactwo tamtejszej kuchni
chciała pokazać innym ludziom. Pragnęła ukazać wszystkie dobrodziejstwa
tradycyjnej kuchni francuskiej. Po latach powstała książka dla amerykańskich
gospodyń pt. Mastering the Art of French Cooking.
Dzięki tej książce zaczęła się
przygoda Julii z amerykańską telewizją. Podczas promowania książki w jednym z
porannych programów NBC „Today” zaczęła tworzyć się historia programu
kulinarnego. Wraz ze swoją francuską przyjaciółką Simone Beck, a zarazem
współautorką książki kucharskiej miały zaprezentować na żywo jeden ze swoich
przepisów. Był to debiut Julii w telewizji, ale również zalążek swego rodzaju
programu kulinarnego. Stacja nie miała nawet podstawowych przyrządów
kucharskich. „Przed nagraniem programu obie kucharki przyjechały do studia o
piątej nad ranem, obładowane czterema torbami, które były wypełnione po brzegi
nożami, miskami, trzepaczkami i różnego rodzaju składnikami”[2].
Stacja telewizyjna nie była kompletnie przygotowana na kulinarne wybryki tych
dwóch pań. Po prezentacji książki producenci programu zażyczyli sobie
prezentacji kulinarnej. Julia i Simone postanowiły zrobić to, co według nich
było najprostsze. Na słabo rozgrzanej płycie grzejnej zaprezentowały
przygotowanie omleta. Julia po latach wspominała to ciekawe wydarzenie:
Ku naszemu przerażeniu
odkryłyśmy, że obiecana nam „kuchnia” to zaledwie słaba elektryczna płyta
grzejna. Ten szajs nie chciał się rozgrzać do odpowiedniej temperatury! Jak
dobrze, że przywiozłyśmy trzy tuziny jaj i miałyśmy godzinę na eksperymentowanie
przed rozstrzygającym momentem. Próbowałyśmy wszystkiego, co nam przyszło do
głowy, ale bez skutku. Wreszcie uznałyśmy, że będziemy musiały blefować i
liczyć na sukces. Jakieś pięć minut przed wejściem na antenę położyłyśmy
patelnię na kuchence i zostawiłyśmy ją tam, aż rozgrzała się do czerwoności (…)
Nie ma rady, ten ostatni omlet musi wyjść doskonale! Program udał się nawet
lepiej, niż się spodziewałyśmy, i w mig było po wszystkim[3].
Telewizja, jako
nowy środek przekazu zrobiła na Julii niesamowite wrażenie. W dalszym ciągu
promowały swoją książkę, jednak nie tylko w telewizji. Organizowały pokazy
gotowania w centrach handlowych, kołach gospodyń. Niedługo później już sama
Julia trafiła do studia lokalnej, bostońskiej telewizji WGBH, do programu Alberta
Duhamela „Właśnie czytam…”. Zamiast zwyczajowego pięciominutowego spotu dano
jej całe pół godziny. Rozmawiała z prowadzącym o gotowaniu, jedzeniu i
oczywiście kuchni francuskiej. Kiedy kończył się czas antenowy, przeznaczony
dla Julii ta wyciągnęła porządną płytę grzejną, miedzianą miskę, trzepaczkę,
fartuch, a także grzyby i jaja. Julia ażeby urozmaicić trochę program pokazała
prowadzącemu jak należy prawidłowo kroić pieczarki, ubijać białka jajek oraz
przygotować tradycyjny, francuski omlet. Można powiedzieć, więc że ten zalążek
programu kulinarnego miał funkcję edukacyjną. Ciekawi mnie to czy, któraś
amerykańska gospodyni po obejrzeniu tego zjawiska kulinarnego sama zrobiła taki
omlet. Zapewne było parę prób. Program okazał się przełomowym. Pasja i
entuzjazm zostały zauważone przez widzów, którzy oglądali ten niesamowity,
nowatorski program:
Po naszym programie WGBH
dostało dwadzieścia siedem mniej lub bardziej przychylnych listów. Żaden z
widzów chyba nie wspomniał o książce, za to pisali rzeczy w stylu: „Sprowadźcie
tę kobietę z powrotem do telewizji! Chcemy oglądać, jak gotuje![4]”.
Odzew może nie porażał ilością, ale był to dopiero początek kariery
telewizyjnej Julii. Widzowie zapewne zaciekawieni byli innością kuchni,
prezentowaną przez tę wielką kobietę o śmiesznym głosie. Dotychczas Amerykanie
żywili się głównie mrożonkami. Stały się tak popularne po wojnie, że niektóre
rodziny żywiły się wyłącznie nimi. Julia tego nie chciała, jak jej późniejszy
kulinarny następca Jamie Oliver, chciała zrewolucjonizować rodzimą kuchnię
amerykańską. Po tylu latach spędzonych we Francji i Marsylii, wśród znakomitych
kucharzy i pysznego jedzenia prawdopodobnie brzydziła się tym, czym odżywiają
się Amerykanie. Pragnęła zapoznać ówczesne gospodynie domowe z tajnikami
znakomitej i według niej najlepszej na świecie – kuchni francuskiej. Chciała
wprowadzić ją do amerykańskiej opinii publicznej dzięki książce Mastering the Art of French Cooking, a później dzięki coraz
popularniejszym programom kulinarnym. Dostała taką szansę i pragnęła ją
wykorzystać dzięki telewizji.
Julia Child
zaczęła zmieniać niezdrowe nawyki żywieniowe Amerykanów. 11 lutego 1963
przygoda Julii z telewizją oficjalnie się rozpoczęła. Była to także zmiana dla
Amerykanów. Od teraz mieli mieć do czynienia z prawdziwym gotowaniem.
Producenci z WGBH zaproponowali kucharce poprowadzenie serii kulinarnych
programów, które miały zmienić oblicze stacji. Po długich naradach pierwszy
program Julii Child prezentujący sztukę kulinarną nazwano, nie inaczej, jak The French Chef.
Seria programów była wielkim eksperymentem dla stacji telewizyjnej.
Początkowo budżet był tak niski, że organizowano ochotników do zmywania naczyń
i licytowano przygotowane potrawy wśród publiczności. Ten nowatorski program
wyszedł jednak znakomicie. Od razu odniósł sukces. Widzowie pokochali Child za
jej pasję i entuzjazm. Nowe medium, jakim była telewizja miało funkcjonować
dzięki programom poradnikowym, więc The
French Chef znakomicie się wpisywał w ten kanon. Był inny niż wszystkie
pozostałe. Jego prowadząca na początku trochę dziwna i nieudolna stała się w
późniejszym czasie ulubienicą Ameryki na miarę dzisiejszej Marthy Stuart:
Oto ja, biało – czarna,
wielka kobieta, która bełta jajka, tu za szybko, tam za wolno, posapuje, patrzy
nie w tę kamerę co trzeba, za głośno gada i tak dalej (…) Wiedziałam, jak dużo
jeszcze można by naprawić, i zrozumiałam, że dopiero po nakręceniu może
dwudziestu odcinków zacznę mieć blade pojęcie na temat pracy przed kamerą. Ale
przynajmniej było wesoło[5].
Była amatorką, lecz widzom to nie przeszkadzało. Chcieli więcej kuchni
francuskiej. Pokochali tę wielką, niezdarną, ciepłą osobę. Większość stacji
prezentujących sztukę kulinarną w telewizji miały odpowiednie wymagania.
Programy powstawały według nudnego szablonu. The French Chef łamał ten stereotyp. Znakiem firmowym programu Julii Child stały się okolicznościowe
„potknięcia” prowadzącej, zamiłowanie do wina i dużej ilości masła, o których
wspominała w każdym odcinku, ale również zamknięcie każdego odcinka słynnym: Bon
Appétit.
„Francuskiego szefa kuchni” można było zobaczyć w
telewizji publicznej w ponad pięćdziesięciu miastach od Los Angeles do Nowego
Jorku. Od jakiegoś czasu spontanicznie kończyłam każdy odcinek serdecznym Bon Appétit!, jak kelnerzy we Francji po zaserwowaniu posiłku. Wydawało się to
naturalne i spodobało się naszej widowni[6].
Program był czarno – biały, co
było swego rodzaju wadą, Julia natomiast rekompensowała wszystko. Wszystko
opisywała tak dokładnie i szczegółowo, że kolor nie był nikomu potrzebny. W
swoich programach uczyła np. jak wybrać dobrą patelnię, jak idealnie naostrzyć
noże, po czym poznać że pieczarka jest świeża, czy też jak idealnie pokroić
cebulę bez łez. Niby banał, a jednak to zjawisko kulinarne, w którym udział
brała zarówno ona jak i miliony oczu po drugiej stronie, było potrzebne. Miało
rozweselać, relaksować, uczyć i zmieniać nawyki żywieniowe milionów ludzi.
Udało się. The French Chef nie
schodził z anteny przez 10 lat i każdy odcinek był ciekawszy od poprzedniego.
Nie było żadnych wątpliwości, że miał wielu entuzjastów:
Książka, w połączeniu z
pracą w telewizyjną oraz okazjonalnymi artykułami czy przepisami, zrobiła ze
mnie coś w rodzaju wschodzącej gwiazdy. W magazynach ukazywały się teksty o
naszym programie, o naszej domowej kuchni, o tym, jak i gdzie robimy zakupy.
Moje pokazy kulinarne przyciągały coraz większe tłumy. Widzowie zaczęli
rozpoznawać mnie na ulicy, dzwonili do nas do domu i pisali listy[7].
Wraz z mijającymi latami, The
French Chef unowocześniono i dostosowano do potrzeb odbiorców. Na początku
lat siedemdziesiątych wprowadzono kolorowe odcinki programu, co spowodowało że
widownia znacznie się powiększyła. Innowacją, wymyśloną przez prezenterkę, były
również wstawki między scenami gotowania. Pokazywały one Julię podczas zakupów
we Francji i miały być wykorzystane w każdym odcinku, ażeby urozmaicić
konwencję i rozszerzyć ramy programu:
(…) przyszło mi na myśl,
że nie od rzeczy byłoby pokazać, jak robi się i sprzedaje francuskie jedzenie
we Francji – tradycyjnych rzeźników, olejarnie, cukierników, flaczarnie i
sklepy z winem, które były moją pierwotną inspiracją (…) Na przykład do odcinka
pod tytułem Jak upiec francuskie pieczywo
wstawimy sekwencję ukazującą, jak prawdziwy francuski boulanger robi prawdziwe bagietki w prawdziwym piecu piekarskim w
Paryżu[8].
Dla potencjalnego amerykańskiego
widza było to coś nowego. Program kulinarny został wzbogacony o elementy
kultury i historii. Nie był to nudny program, gdzie prowadząca gotuje i
dziękuje za uwagę. Potencjalny widz mógł nie ruszając się z przed telewizora
odwiedzić z Julią wszystkie te magiczne miejsca we Francji.
The French Chef zmieniał się,
ewoluował. Był to pierwszy program kulinarny z napisami dla osób niesłyszących.
Zdobył tak prestiżowe nagrody jak nagroda Peabody, czy Emmy – przyznana w
kategorii program edukacyjny. Jego emisję ostatecznie zakończono w roku 1973,
ale Julia nie spoczęła na laurach:
Wciąż jeszcze tyle było
do nauczenia i zrobienia – artykuły i książki do napisania, może jeszcze jeden
czy dwa programy w telewizji do zrealizowania. Chciałam nauczyć się łowić
homary w Maine, odwiedzić rzeźnię w Chicago, uczyć dzieciaki gotować.
Postrzegałam nasze przepisy jako swego rodzaju depozyt, święty zestaw zasad
prawidłowego traktowania jedzenia, i czułam się w obowiązku przekazywać tę
wiedzę dalej. Krótko mówiąc, apetyt wcale mi się nie zmniejszył[9]!
Jej oryginalny styl i wychodzący
poza wszelkie ramy program kulinarny The
French Chef pozwolił przyswoić myśl i nauczyć Amerykanów, że w kuchni nie
ma rzeczy nie do wykonania i tradycyjna francuska kuchnia nie musi sprawiać
problemów.
Po jej telewizyjnym debiucie
przyszła pora na inne, równie ciekawe propozycje prezentujące sztukę kulinarną,
z bardziej znanych Dinner at Julia's, The Way To Cook (sześć
godzinnych odcinków instruktażowych), Cooking with Master Chefs: Hosted by
Julia Child (16 odcinków), Cooking In Concert: Julia Child &
Jacques Pepin, In Julia's Kitchen with Master Chefs (39 odcinków), Baking with Julia (39 odcinków,
traktujący tylko o pieczeniu), Julia & Jacques Cooking at Home (22
odcinki, prezentowane również w polskiej telewizji), Julia Child's Kitchen
Wisdom[10].
Spuścizna Julii to około 800 odcinków, różnych programów prezentujących
skrupulatnie sztukę kulinarną. Wszystkie jej programy, wniosły wiele do
historii telewizji, ale przede wszystkim do historii prezentacji zjawiska
kulinarnego.
Książki, artykuły i
programy kulinarne Julii Child przyniosły Amerykanom swego rodzaju wyzwolenie
od nudy i rutyny w kuchni. Dzięki niej poznali tajniki kuchni francuskiej.
Wiele kobiet utożsamiało się z nią w latach jej świetności, ale również teraz
np. Julie Powell, która założyła kulinarny blog i w ciągu jednego roku
przerobiła 524 przepisy ze słynnej książki kucharskiej Mastering the Art of
French Cooking. Child dla wielu
była inspiracją. Zjednała sobie rzesze fanów dzięki swemu nieprawdopodobnie
swobodnemu stylowi życia. Zarówno w życiu jak i na ekranie zawsze
tryskająca energią, uśmiechnięta i kreatywna. Gotowanie było dla niej prawdziwą
pasją. Jedzenie traktowała jak największą przyjemność. Do programu kulinarnego
wniosła bardzo wiele. Bardzo pomysłowa, ambitna i nowatorska. Jej programy
miały uczyć i zapewniać rozrywkę Amerykanom.
[1] J. Child, Moje życie we Francji, Kraków 2010, s.
10.
[2] Por. ibidem., s. 357.
[3] Ibidem, s. 358.
[4] Ibidem, s. 367.
[5] Ibidem, s. 376.
[6] Ibidem, s. 382.
[7] Ibidem.
[8] Ibidem, s. 423.
[9] Ibidem, s. 466 - 467.
[10] Program prezentowany na
stacji KuchniaTV, w 2010 roku: http://www.kuchnia.tv/program/full/kulinarna-madrosc-julii-child_30413,
data dostępu: 21/08/2011.
Julie & Julia – niezwykłe pasjonatki gotowania.
Kolejny obraz filmowy to historia
lekka i przyjemna. Bez ukrytych metafor. Można powiedzieć, że odbiorca ma
podane wszystko jak „na talerzu”. Jego zadaniem jest tylko oczyszczenie myśli i
poddanie się magii zjawisk kulinarnych prezentowanych w następnym filmie pt. Julie & Julia.
Jest w nim co obserwować, gdyż
jedzenia, gotowania i szeroko pojętych kulinariów w całym obrazie filmowym jest
całkiem sporo. Zupełnie inaczej niż w Uczcie
Babette, sztuka kulinarna nie jest skupiona w jednym fragmencie. W Julie & Julia swobodnie przeplata
się ona z fabułą i historiami obu bohaterek. Reżyserka zdecydowała się na
dawkowanie zjawiska kulinarnego widzowi. Nagromadzenie go w jednym momencie,
mogłoby wywołać „estetyczną niestrawność”.
Film nakręcono na podstawie opowiadania Julie Powell pt. Julie and Julia: 365 Days, 524 Recipes, 1 Tiny Apartment Kitchen. Historia opowiedziana
została oscylując wokół dwóch autentycznych historii. Mówi o życiu całkowicie różniących się od siebie kobiet. Żyjących w
zupełnie innych światach i na przestrzeni różnych lat. Dzieliło je praktycznie
wszystko wiek, status społeczny, ale również podejście do życia.
Kobietami tymi były, znana w całych Stanach Zjednoczonych, kucharka Julia
Child i niespełniona pisarka, aczkolwiek początkująca blogerka Julie Powell.
Choć historie ich były zupełnie różne, łączyło je coś, co pozwoliło reżyserce
Norze Ephron zebrać fabułę filmową w jedną całość. Ich pasją było gotowanie.
Kochały to i o tym właśnie traktuje Julie & Julia. O pasji, jaką
może być gotowanie i jedzenie. Pokazuje też, jaką przyjemność człowiek może
czerpać z tych zajęć, które towarzyszą mu od początku jego istnienia. W filmie nie ma miejsca na długie i nudnawe
wstępy. Bohaterki tej historii widz
poznaje od razu.
Pierwsze sceny przenoszą odbiorcę
do miejscowości, gdzie poznaje Julię i jej męża Paula. Zatrzymują się po drodze do Paryża, ażeby po
długiej podróży zaspokoić nieznośne uczucie głodu. Miastem, które wybrali na
przerwę w podróży, jest piękne Rouen, położone w Górnej Normandii. Już wtedy na
ekranie obserwować można pierwszą i jedną z wielu scen, w których jawi się,
prezentowana w rozdziale szeroko pojęta, sztuka kulinarna.
Reżyserka niemalże od początku
próbuje jak najsilniej oddziaływać na obserwatorów i pobudzić ich kubki
smakowe. Scena w małej, francuskiej i przede wszystkim przytulnej restauracji
oraz kelner niosący do stolika patelnię ze skwierczącą na maśle solą sprawia,
że Julia zakochuje się bezpamiętnie w kuchni francuskiej. O pierwszym posiłku,
który zjedli we Francji powiedziała później, że był jednym z najbardziej
ekscytujących momentów w jej życiu. Tak opisuje tamtą chwilę w swoich
wspomnieniach:
Rouen słynie z potraw z kaczki, ale
po konsultacji z kelnerem Paul zdecydował się zamówić sole meuniere.
Przywędrowała do nas w całości: duża, płaska sola, doskonale zarumieniona w
skwierczącym sosie maślanym i oproszona zieloną pietruszką. Kelner ostrożnie
postawił przed nami talerz, odstąpił o krok i życzył nam Bon appetit. Przymknęłam oczy i wciągnęłam wonie unoszące się nad
talerzem. Potem nabiłam kawałeczek ryby na widelec, uniosłam go do ust i
spróbowałam. Przeżuwałam wolno: mięso soli było delikatne i miało lekki, lecz
wyraźny posmak oceanu, który wspaniale komponował się z przyrumienionym masłem.
Połknęłam swój pierwszy kęs. Istna rozkosz[1].
W Julie
& Julia widz obserwując opisaną scenę po części może doświadczyć tego,
co przeżyła wtedy Julia Child. Tylko po części, dlatego iż odbiorca filmu nie
może wykorzystać wszystkich zmysłów. Przede wszystkim najistotniejszych, jeżeli
ma się do czynienia z jedzeniem, czyli węchu i smaku. Nie jest w stanie nic
poczuć. Może tylko wyobrażać sobie, choć to też bardzo trudne, jakim doznaniem
dla Julii był owy posiłek. Jakiego rodzaju doświadczenie towarzyszyło jej
podczas posiłku, zdradza błogość malująca się na jej twarzy.
Obraz prezentujący takie zjawisko
kulinarne bardzo silnie działa na psychikę widza. Obserwuje on i taka właśnie
powinna być jego rola. Podczas oglądania ma on za zadanie wcielić się w rolę
podglądacza i czerpać z filmu jak najwięcej się da. Mieć chęć na więcej takich
„smakowitych” scen. Obraz i opisane zjawisko kulinarne ma go zainspirować,
pomimo że nie może niczego poczuć, dotknąć, skosztować. Czytając wspomnienia
Julii można tylko wyobrazić sobie scenę, która odbyła się w restauracji w
Rouen. Jednak dzięki reżyserce filmu – Norze Ephron, odbiorca może
zobaczyć jak Amerykanka przeżywa swój pierwszy prawdziwy francuski posiłek.
Scena w filmie ukazuje kelnera zjawiającego się u jej boku. Julia nie
potrafi znaleźć odpowiednich słów, aby opisać ten moment. Jedyne, na co się
decyduje to wydobycie z siebie westchnienia zachwytu dla przeżywanej chwili.
Reakcja ta jest wyrazem jej podziwu dla tego, co widzi. Pochyla się nad
przyniesionym posiłkiem i z euforią wdycha unoszący się aromat ryby, masła i
ziół. Ażeby dłużej widz mógł obserwować
scenę obiadu, kelner dokładnie przygotowuje i filetuje rybę przed podaniem. Po
tym ceremoniale, bo tak można określić zachowanie kelnera, Julia przystępuje do
posiłku.
Jej podniecenie, słowa i gestykulacja podczas obiadu sugerują odbiorcy,
że ten pierwszy francuski posiłek jest nie tylko niepowtarzalnym przeżyciem,
ale również swego rodzaju zmysłowym uniesieniem. Uniesieniem, którym dzieli się
z Paulem, swoim mężem. Jednak ten, owy posiłek traktuje jak zwykły, niewnoszący
nic w życie, obiad. Od tej słynnej soli podanej na skwierczącym maśle, w małej
restauracji Rouen rozpoczęła się niesamowita przygoda Julii w powojennej Francji.
Długo jednak nie mogła znaleźć sobie miejsca. Gdy Paul wychodził do
ambasady, nie miała co ze sobą począć. Zapisała się na kurs robienia kapeluszy,
a później nauki brydża. Najzwyczajniej w świecie próbowała zapełnić sobie
nadmiar wolnego czasu. Olśnienie przyszło nagle i niespodziewanie, podczas
jednego z francuskich obiadów. Stwierdziła, że skoro tak bardzo kocha jedzenie,
dlaczego nie zgłębić tajników gotowania. Oznajmiła mężowi, że chce opanować
sztukę kulinarną.
To właśnie tu, w Paryżu, Child,
stawiała pierwsze kroki, ucząc się od podstaw kucharzenia, w prestiżowej szkole
kucharskiej Le Cordon Bleu. Po latach
tak w swojej autobiografii wspominała emocje, jakie wywołał u niej ten piękny
kraj:
„Jakież to szczęście i
radość, że mogłam mieszkać z Paulem we Francji (…) La belle France.
Niepostrzeżenie dla samej siebie zaczęłam się zakochiwać[2].
W
kolejnych scenach filmu pojawia się wspomniana już Julie Powell, niespełniona
pisarka i nieszczęśliwa kobieta. Jej historia zaczyna się podobnie jak historia
poprzedniczki. Wraz ze swoim mężem przeprowadzają się do jednej z dzielnic
Nowego Jorku – Queens. Obydwie kobiety, jak pokazuje film, znajdowały się w tym
samym momencie życia. Stanęły przed wyborem i zdecydowały się zacząć inne
życie. Były zmęczone dotychczasowym, chciały zabić rutynę. Zarówno Julia, jak i
Julie od takiej przemiany zaczynają. Postanawiają nauczyć się prawdziwie
gotować.
Julia wybrała, słynną w całym
Paryżu, szkołę dla kucharzy Le Cordon
Bleu. Julie natomiast wyciągnęła starą i zakurzoną książkę kucharską, którą
zabrała matce. Książką tą była, swego rodzaju Biblia wszystkich szanujących się
amerykańskich gospodyń domowych – Mastering the Art of French Cooking, pisana latami przez Julię Child. Młodsza z
kobiet decyduje się podjąć wyzwanie przerobienia wszystkich przepisów
znajdujących się w legendarnej książce i opisania tego wyczynu na internetowym
blogu.
Julie
Powell, jak sama o sobie mówiła, za dnia bywa zwykłą urzędniczką, wieczorami
natomiast stawała się kulinarną buntowniczką. Jej oderwanie się od szarej
rzeczywistości widać wtedy, kiedy zmęczona po pracy wraca do domu. Pierwszym
miejscem, do którego się udaje jest mała, lecz bardzo pozytywnie nastrajająca
kuchnia, w nowym mieszkaniu.
Czuła się w niej najlepiej i tam
właśnie znalazła swój azyl. Nie będąc jeszcze zasymilowana z resztą nowego
miejsca. Prawdziwą przyjemnością było dla niej gotowanie. Stwierdza, że, po
całym dniu, kiedy nic jej nie wychodzi i niczego nie można być pewnym, wchodząc
do kuchni, a następnie mieszając kakao, żółtka, mleko oraz cukier zrobi się
pyszny, gęsty krem, będący nadzieniem do tarty. To pocieszające, że z tych
prostych składników po nieudanym dniu w pracy można zrobić coś smacznego i
uszczęśliwić przy tym bliską osobę, w jej przypadku męża. Dlatego właśnie
polubiła gotowanie.
Przełomem w jej życiu jest
kolejny monotonny wieczór, który spędza przy wspólnym posiłku z mężem. Podczas
rozmowy poruszają kwestię, jak Julie może zmienić swoje nudne, życie. Co może zrobić, żeby od tej chwili było
ciekawsze? W końcu młodsza pasjonatka gotowania tak samo niespodziewanie jak
poprzedniczka wpada na świetny pomysł. Decyduje się na założenie bloga.
Stwierdza, że skoro tak lubi gotować, przerobi w rok całą książkę kucharską
Julii Child i opisze to w Internecie.
Na początku sama nie wierzy, że
to może się udać. Przecież o jedzeniu i gotowaniu jest tak wiele informacji, w
telewizji, sieci, prasie. Jak później się okaże jej przeczucia były błędne.
Ludzie jednak chcieli czytać o sztuce kulinarnej, jedzeniu i samej czynności
przygotowywania posiłków. Bohaterki w ten sposób, przez zupełny przypadek
odkryły to, co w ich życiu będzie najważniejsze. Ich pasją będzie zabawa w
kuchni. Powoli starały się zgłębić wszystkie tajniki związane z
przygotowywaniem jedzenia. Odkryły jedną z najprzyjemniejszych czynności w
życiu człowieka – gotowanie.
Podczas oglądania filmu Julie & Julia zadawałem sobie wiele
pytań. Po zakończeniu seansu wyodrębniłem dwa najważniejsze, na które
postanowiłem znaleźć odpowiedź: czy sam fakt przygotowywania posiłku i jego
konsumpcja może mieć wydźwięk rytualny? Oraz: czy emocje są nieodzowną częścią,
jeżeli chodzi o poszczególne elementy zjawisk kulinarnych?
Film ten zupełnie inaczej niż Uczta Babette prezentuje kucharzenie. We
wcześniej opisywanym obrazie filmowym sztuka kulinarna jest swego rodzaju
ceremoniałem. Zarówno przygotowanie posiłków, jak ich konsumpcja. Prezentacja
zjawiska kulinarnego wydaje się być pedantyczna, a sam fakt kolacji jest dla
obserwatora chwilą bardzo podniosłą. Jeżeli chodzi o Julie & Julia jest zupełnie inaczej. Forma i treść
przedstawionego zjawiska nie jest już taka podniosła. Reżyserka chciała, ażeby
prezentowana sztuka kulinarna była bardziej przejrzysta, humorystyczna i
dostępna dla widza. Zupełnie jak główne bohaterki. Przeciętne kobiety, które
odnalazły w swoim życiu pasję i podążyły jej tropem. Sztuka kulinarna stała się
dla nich codziennością, ale to nie przeszkodziło w tym żeby sam moment
gotowania i jedzenia nie był traktowany jak pewnego rodzaju wydarzenie. Każdego
dnia tak samo emocjonujące, tak samo szczególne. Gotowanie u obu pań nabrało
charakteru rytualnego. Zarówno codziennego – bo powtarza się każdego dnia, ale
również cielesnego – gdyż jest przyjemnością dla duszy i ciała oraz łącznikiem
w kontaktach międzyludzkich.
Bohaterkom filmu towarzyszą także
różne emocje. Gotowanie staje się wyznacznikiem nastroju. Złość, szczęście czy
nawet kulinarna niemoc bardzo dobrze zaprezentowane są na ekranie. Widz ma
przeświadczenie, że odczucia które towarzyszą owej sztuce są nieodzowną jej
częścią. Nie da się gotować bez emocji, zawsze jakieś muszą kucharzowi
towarzyszyć. Pozytywne czy negatywne to już bez znaczenia. Prócz odczuć ważne
są też ruchy ciała gesty oraz mimika twarzy, która najlepiej oddaje i wyraża emocje.
Ważna jest tutaj zarówno werbalna, jak i niewerbalna komunikacja między
bohaterami. Widać to szczególnie podczas konsumpcji. Uczestnicy tegoż zjawiska
kulinarnego poprzez swoje odczucia zapraszają niejako widzów do swoistej gry,
która się między nimi toczy. Silnie oddziałuje to na odbiorcę i pobudza jego
wyobraźnię. Jest w filmie przynajmniej jedna scena, nad którą wytrawny badacz
kultury zastanowiłby się i starał ją zinterpretować. Nasuwa obserwatorowi
przemyślenia, że jednak zjawiska kulinarne, jakimi są gotowanie i jedzenie to
ważna część naszego życia, a co za tym idzie cząstka kultury.
Na ekranie cały czas pojawiają
się obrazy prezentujące sztukę kulinarną. Już sama kuchnia jest miejscem, które
kojarzy się odbiorcy z jedzeniem i ukierunkowuje go na myślenie o kobietach,
jako o pasjonatkach gotowania. Nora Ephron bardzo dokładnie ukazuje to, jak
kobiety przygotowują posiłki. Krok po kroku, od surowego produktu, po gotowe
danie.
Wszystko wygląda tak smakowicie i
zdrowo, że u widza może wywołać to uczucie głodu lub chęć ugotowania czegoś w
przerwie między kolejnymi scenami. Obrazy prezentujące sztukę kulinarną
podświadomie działają na wyobraźnię i psychikę oglądającego. Był to zapewne
celowy zamysł reżyserki.
Historia tych dwóch kobiet może
jest pospolita, a fabuła nie zaskakuje niczym nowym. Nowatorskie jest natomiast
prezentowanie zjawiska kulinarnego tak dobrze wpasowanego w przebieg wydarzeń.
Film ten pokazuje odbiorcy, że pasja która u głównych bohaterek przejawia się w
miłości do gotowania jest swego rodzaju katharsis.
Obydwie zaczynają przygodę ze sztuką kulinarną w bardzo trudnych, dla siebie
momentach. Jedna zaczyna całkiem nowe życie w obcej dla siebie dzielnicy, druga
z kolei zmienia nie tylko ojczysty kraj, ale również przeprowadza się na inny
kontynent. W ich nowych domach kuchnia staje się ich sacrum, miejscem niemalże świętym. Kucharzenie natomiast pozwala im
przebrnąć przez trudy szarej rzeczywistości, która je otacza.
Z czasem jest tylko lepiej.
Zaczynają odnosić coraz większe sukcesy. Julię Child całkowicie, oprócz kursu
gotowania w Le Cordon Bleu, pochłania
tworzenie legendarnej książki kucharskiej traktującej o kuchni francuskiej. Powell zaś zajęła interpretacja tejże
książki oraz tworzenie zawartych w niej dań. Wszystko to na potrzeby bloga,
który powstał z zamysłem opracowania i opisania wszystkich przepisów z książki,
cieszącej się w Ameryce szczególną popularnością Child.
Dla jednej pasja gotowania była
codziennością, można nawet zaryzykować stwierdzenie, zawodowstwem. Dla drugiej
była oderwaniem się od coraz bardziej przytłaczającego ją życia, nudnej pracy i
ponurej dzielnicy, w której mieszkała. Pomimo to, że bohaterki miały zupełnie
odmienne podejście do tego samego zajęcia, pokochały sztukę kulinarną całym
sercem. O Julii można powiedzieć, że oddała temu całe swoje życie. Przez długie
lata pisała jedną z najpopularniejszych książek kucharskich w Ameryce oraz
niemalże do końca swego życia prowadziła różne programy telewizyjne związane z
tematyką gotowania. Child nigdy nie żałowała tego jak pokierowała i przeżyła
swoje życie. Pasja jej została podyktowana przez serce. Była jej szczerze
oddana, dlatego też mogła żyć pełnią życia. Przygoda Julie Powell dopiero się
zaczęła. Po stworzeniu bloga, napisaniu książki stała się bardzo popularna.
Widać to także w końcowej scenie filmu. Widząc na ekranie jej pasję, również
można stwierdzić, że nie podda się szybko. Oby tylko nie zatraciła się w swojej
sławie i poszła śladami Julii Child. Jeśli chodzi o sztukę filmową nie ma żadnej
reguły na to jak powinno wyglądać prezentowanie zjawisk kulinarnych na ekranie.
Gdyby jednak takowa istniała myślę, że powinno to wyglądać tak jak w filmie
„Julie & Julia”. Reżyserka bardzo dobrze oddała pasję, jaka łączyła te dwie
niesamowite postaci. Jest to chyba film, jeśli mogę użyć takiego stwierdzenia,
z najsmaczniejszą fabułą, jaką kiedykolwiek stworzono.
Subskrybuj:
Posty (Atom)